TRASA: Tarnów - Wola Rzędzińska - Nowe Żukowice - Stara Jastrząbka - Zasów - Nagoszyn - Korzeniów - Przecław - Rzemień - Rzochów - Wojsław - Mielec - Kliszów - Zaduszniki - Baranów Sandomierski - Siedleszczany - Tarnobrzeg - Sandomierz - Zawisełcze - Ostrołęka - Bogoria Skotnicka - Ciszyca - Łukowiec - Przewłoka - Bogoria - Świniary Nowe - Otoka - Lipnik - Matiaszów - Szwagrów - Połaniec - Borowa - Szafranów - Ziempniów - Słupiec - Świdrówka - Szczucin - Zabrnie - Radgoszcz - Smyków - Stare Żukowice - Zaczarnie - Brzozówka - Tarnów
POGODA: temperatura na starcie 14.7°C, w ciągu dnia max ok. 24.5°C, w słońcu ok. 30.6°C, wieczorem 16.4°C, minimalna nad ranem 9.7°C, przez cały dzień zachmurzenie wysokiego piętra z przejaśnieniami, potem dołączyło częściowe zachmurzenie niskiego piętra, w drugiej części nocy niemal bezchmurne niebo jak i nad ranem, miejscami wilgotno, kałuże, wiatr raczej symboliczny, prawdopodobnie zachodni, w nocy miejscami mgły
I. PRELUDIUM
Po historycznej trasie Mogielica, Nowy Sącz z 2016 roku, pierwszej trasie 200+, pojawił się pomysł na trasę 300+. Wtedy na fali ekscytacji myślałem o Kielcach, ale skończyło się na planach - nie miałem odpowiedniego sprzętu. Brakowało dobrego oświetlenia i zapasu energii w postaci powerbanku do ładowania telefonu i baterii do latarki. Wróciłem wtedy do domu ok. 23:00, mając kilka godzin nocnej jazdy, i podstawowa latarka i tak ledwo dawała radę. Przy trasie 300+ wiedziałem, że będę potrzebował jechać praktycznie całą noc i to przez nieznane tereny. I tak ten pomysł przez kolejne lata z różnych powodów był odwlekany. Miałem od jakiegoś czasu potrzebny "ekwipunek", ale zawsze znalazła się jakaś wymówka, albo forma nie ta, albo to, albo tamo, ciągle jednak gdzieś kołatała się w głowie myśl, żeby to zrobić. Tego samego roku (2016) złożyłem już nawet pierwszą customową latarkę na ogniwa 18650, ale dopiero końcem września, więc uznałem, że dzień jest już zbyt krótki.
W tym roku mam wrażenie, że jakoś częściej mamy do czynienia z zorzami polarnymi. Chciałem znaleźć w okolicy Tarnowa miejsce do obserwacji, przeglądałem w tym celu również mapę ukształtowania terenu i jakoś nagle oświeciło mnie, patrząc przy okazji na okolice Kielc, jak bardzo jest to pagórkowaty teren i jak bardzo chyba nie doszacowywałem przewyższeń na takiej trasie. Jednocześnie na tej samej mapie jest sympatyczny, całkiem płaski i rozległy teren Kotliny Sandomierskiej, a szczególnie Nizina Nadwiślańska. Doznałem olśnienia. :D Serce zaczęło bić mocniej. Tak narodził się pomysł na trasę przez Sandomierz, jako bezpieczniejsza wersja wycieczki 300+. To był ten jeden moment, że wiedziałem, że to musi się udać - uwierzyłem, że to da się zrobić.
Nadszedł w końcu czas urlopu, od razu zacząłem przygotowania. Uzupełnianie minimalistycznej apteczki, rozważając różne scenariusze zabrałem też koc NRC. xD Miała być też cienka karimata, ale nie znalazłem w starych gratach. Mycie roweru, coby zbędnych gramów piachu, błota i rozwałkowanych ślimaków nie targać... Inwentaryzacja całej podsiodłówki, narzędzia, "zestaw małego druciarza" itd. Jak przystało na prawdziwego ultrasa pierwszy raz użyłem też Sudocrem'u na tyłek. xD
Dystans z Tarnowa do Sandomierza przy trasie rowerowej to "pi razy oko" jakieś 120 km. Żeby faktycznie wyszło 300 km na całość musiałem trochę pokombinować, początek przez odwiedzony już niegdyś Przecław, potem Mielec, Baranów Sandomierski, Tarnobrzeg i Sandomierz. Powrót lewym brzegiem Wisły przez mniejsze miejscowości, potem Połaniec, Szczucin, Opatowiec, Żabno i Tarnów. Plusem trasy powrotnej było to, że zawsze można było awaryjnie urwać trochę kilometrów i skrócić w locie.
Z szacunków wychodziło 15 godzin jazdy, ok. 7 godzin postojów. Zastanawiałem się jak ułożyć to czasowo, czy zacząć rano o normalnej porze, a może wyjechać w nocy? Ta ostatnia opcja byłaby najlepsza pod tym względem, że miałbym światło dzienne przy przejeździe przez nowe miejsca, nocą przejechałbym przez tereny, które i tak mam objeżdżone, ale to wszystko kosztem małej ilości snu. Ostatecznie padło na kompromis, czyli wyjazd mniej więcej o wschodzie słońca.
Pogoda. Prognozy były takie, że między niestabilnym początkiem tygodnia z burzami i przelotnymi opadami, a upałami i stabilną aurą w drugiej jego części, był łącznik - czwartek bez opadów, temperaturą ok. 21/22°C, sporym zachmurzeniem i dość chłodnym piątkowym porankiem - nawet 10°C. Piątek zapowiadał się nie tak bardzo upalnie, ok. 27°C w ciągu dnia i cieplejsza noc. Miałem spory dylemat kiedy jechać. Z doświadczenia wychodziło, że prognoza numeryczna ICM i tak trochę nie doszacowuje maksymalnej temperatury. W końcu padło na czwartek, nie chciałem już dłużej czekać, z dwojga złego wolałem raczej zmarznąć w nocy, niż przegrzać się, odwodnić i spalić na słońcu za dnia.
Bezpośrednie przygotowania, mniej lub bardziej intensywne i czekanie na pogodę, trwały kilka dni. Przy poprzednich biciach rekordu dystansu starałem się stopniowo zwiększać ten dystans przy kolejnych treningach, miałem w planach kontrolną dwusetkę, której w tym roku jeszcze żadnej nie zrobiłem, ale stwierdziłem, że nie ma na to czasu. All in! Miałem pełną świadomość, że to będzie męczarnia, że będzie boleć, że trzeba to będzie wyszarpać, dlatego z każdym dniem przygotowań byłem coraz bardziej poddenerwowany. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów to sama radość, potem niekoniecznie.
II. AKCJA
Czwartek, 4:50 pobudka, śniadanie, ostatnie dopakowywanie i wyjeżdżam kilka minut po szóstej. Jest ok. 15°C, dlatego zakładam od razu długi komplet ubrań, ale bez kurtki i jest OK. Plecak głównie z jedzeniem jakiś taki ciężki. xD No ale cóż.
Jedziem przez Lipie, jest ładnie, unoszą się jeszcze mgiełki.
Wola Rzędzińska:
Stare/Nowe Żukowice:
Kościół św. Piotra i Pawła w Starej Jastrząbce:
Po drodze mijam chyba pierwszą tego dnia rowerzystkę.
Miejscami zamiast asfaltu wg. OpenStreetMap są szutry, więc taka niespodzianka, ale jest przejezdnie:
Otwarte przestrzenie prawdopodobnie przed Nagoszynem:
Dojeżdżam do Przecławia, mija pierwsze 50 km, nawet nie wiem kiedy. Tutaj przerwa na jedzenie, zaczynam czuć delikatnie głód.
Zamek w Przecławiu:
Praktycznie jeszcze w Przecławiu zaczęły się pierwsze problemy. Okazało się, że droga, którą chciałem jechać po lewej stronie Wisłoki, jest nieprzejezdna z powodu remontu nawierzchni. Oznaczenie objazdu było jakieś dziwne i nie mogłem się w tym połapać. Na mapie widziałem szansę na szybki objazd, ale i to nie wystarczyło, tam też był remont. No i klops, bo objeżdżać to po zachodniej stronie bez sensu, bo strasznie dookoła, nie wiedziałem dokładnie jak daleko jest to rozkopane, myślałem to zdronować, ale szkoda było baterii i kombinowania. Zostało przeskoczyć w Przecławiu na drugą stronę rzeki (bo oczywiście do samego Mielca mostu nie ma) i zasuwać drogą wojewódzką z tirami... No i pojechałem, początkowo dziurawym, krzywym, staro-płytowym chodnikiem tyle ile się dało, potem pojawiło się pobocze może szerokości niecałego metra. Ruch bardzo duży, łącznie z ciężarówkami. Tak trwało to trochę ponad 8 km, aż wojewódzka odbiła w prawo, a dla mnie na wprost pokazała się ścieżka rowerowa, odetchnąłem z ulgą:
Ale tylko na chwilę, bo niedługo później ciśnienie podnosi mi samochód wyjeżdżający z prawej strony spod marketu, jakby ścieżka rowerowa nie istniała...
Jadę i jadę do tego Mielca, wypatruję centrum miasta i dopatrzeć się nie mogę, w końcu okazało się, że już praktycznie w nim jestem, tylko wygląda jak przedmieścia Tarnowa... Ale OK, rynek wygląda trochę lepiej:
Przystaję chwilę na rynku i jadę dalej. Nie trzeba było długo czekać, żeby przytrafił się kolejny utalentowany kierowca samochodu, który wyprzedza mnie, po czym hamuje przed nosem i skręca w lewo... Naprawdę niewiele brakowało, żebym przywalił mu w dach. Mielec, co z wami nie tak? xD
Przejeżdżając przez Gawłuszowice moją uwagę przyciąga drewniany kościółek pw. św Wojciecha:
Kilka kilometrów dalej zatrzymuję się w terenie zdjąć długie spodnie i górę, jest już wystarczająco ciepło. Miejsce jest w pewnym sensie ciekawe, aleja drzew pośród pól, w tym jedno ogromne i piękne drzewo, którego ni jak nie dało się objąć na jednym kadrze nawet z GoPro:
Gdzieś w drodze na Zaduszniki:
Monotonną jazdę pobudza pojawiający się na horyzoncie komin Elektrowni Połaniec, który czasami widać z Góry św. Marcina, a teraz jest blisko jak nigdy dotąd:
Po drodze jeszcze krówki:
Docieram do pierwszego z ciekawszych miejsc, czyli zespołu zamkowo-parkowego w Baranowie Sandomierskim. Wstęp płatny, ale uważam, że to miejsce mogłoby odrobinę lepiej wyglądać, jeśli mam płacić za sam wstęp do parku, bo wstęp ze zwiedzaniem zamku kosztuje więcej. Fontanny jakieś takie zaniedbane, elewacja na zamku w niektórych miejscach czasy świetności chyba ma za sobą, ale czepiam się, tragedii nie ma, cebula mnie zabolała. :p
Przy budce sprzedający bilet chłopak zagaduje mnie o rower, więc ucinamy krótką pogawędkę na temat graveli. ;)
Przed Baranowem pęka pierwsza setka kilometrów, jest dobrze.
Alejka grabowa:
W zamku jest też restauracja:
Uwaga na głowy!
W Baranowie spędzam godzinę, czas ruszyć w dalszą drogę. Jeszcze rzut okiem na centrum z lotu ptaka:
A na południowym-zachodzie majaczy Elektrownia Połaniec i widać już Wisłę:
Ruszam na Jezioro Tarnobrzeskie.
Suchorzów, dożynki, które mają odbyć się w niedzielę:
Dostać się do jeziora jest ciężko, dlatego, że poza bardzo ruchliwą drogą wojewódzką bez chodników czy ścieżek rowerowych nie ma za bardzo normalnej drogi, a do tego trasę w poprzek przecina jeszcze gorsza droga krajowa. Znalazłem jakiś objazd bocznymi, podejrzanymi drogami, które okazały się fatalne. Albo gigantyczne kałuże, albo drogi wyłożone płytami betonowymi, tak stare, że opony błagają o litość przed prętami zbrojeniowymi opalającymi się na wierzchu. Tu jeszcze nie jest tak źle, potem to ręce opadły.
Jabłonki przy trasie:
Przejeżdżam przez teren przemysłowy, między innymi obok Zakładów Chemicznych "Siarkopol" i w końcu docieram do Jeziora Tarnobrzeskiego z fajną ścieżką rowerową. Jest woda, jest plaża, mnóstwo miejsc parkingowych, jak przed wejściem na plażę nad morzem, ludzi bardzo mało, większość miejsc z jedzeniem zamknięta.
Jezioro Tarnobrzeskie to zbiornik wodny po odkrywkowej kopalni siarki:
Jakoś w ferworze walki zapomniałem zrobić zdjęcia z drona, trudno. Wyjazd w stronę Tarnobrzega ścieżką rowerową wzdłuż Wisłostrady:
Tarnobrzeg, centrum, rynek:
Kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny:
Rynek w Tarnobrzegu też ma swojego straszaka ;)
Jeszcze detal na jednym z budynków:
Zamek Tarnowskich w Tarnobrzegu:
Ostatnia prosta do Sandomierza, ok. 15 km, droga głównie pod wałami Wisły różnego rodzaju nawierzchniami:
Na ok. 4 km przed Sandomierzem widać ładnie miasto na wzgórzu, przesilenie wycieczki już blisko:
Wypogadza się, jest ciepło, jest sztos, coraz bardziej doceniam brak upału:
Na horyzoncie widać kolejny już dzisiaj komin, tym razem prawdopodobnie huty szkła w Sandomierzu.
Widać też w końcu Wisłę, oj, posiedziało by się nad wodą:
Im bliżej miasta, tym fajniej to wszystko wygląda, przypomina mi to trochę Pińczów, też położony jest na zboczu wzniesienia. Po lewej Bazylika katedralna pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, wieża po prawej to zabytkowa dzwonnica:
Prawie jak z pocztówki:
Na Wiśle budowany jest nowy most tuż obok istniejącego. Przejeżdżam na stronę Sandomierza odseparowaną ścieżką.
Widok w dół rzeki:
Biały budynek na środku to Liceum Ogólnokształcące nr I, na pierwszy rzut oka myślałem, że to jakiś sąd czy coś jak w Tarnowie :p
Starówka z ratuszem:
Pomnik św. Jana Pawła II w Sandomierzu:
Podjeżdżam pod starówkę, miejsce urocze, ale ta kostka średnio pod rower:
Zaraz za Bramą:
Rynek w Sandomierzu:
To najbardziej pochyły rynek na jakim kiedykolwiek byłem :p
Centrum Kultury w Rynku:
Ogólnie w centrum sporo ludzi, a był to czwartek, strach pomyśleć, co dzieje się tutaj w weekend. Pokręciłem się po rynku, zjadłem loda i ruszyłem na dalsze zwiedzanie.
Bazylika katedralna pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny:
Widok zza katedry:
Zabytkowa dzwonnica:
Zamek Królewski w Sandomierzu:
Jedna z alejek obok winnicy:
Wąwóz św. Jacka Odrowąża:
Bulwar Sandomierski:
Sandomierz z lotu ptaka, Wisła z widokiem na mosty:
Południowy-zachód i bulwar:
MOSiR Sandomierz - Przystań Wodna:
Starówka:
W Sandomierzu spędzam ponad półtorej godziny, czuć zbliżający się wieczór, zachmurzenie zgęstniało, zrobiło się ciemniej. Nie sposób zobaczyć wszystkiego na spokojnie, trzeba jechać dalej. Generalnie i tak jestem już trochę przebodźcowany, za dużo ludzi, uciekam za miasto. Po kilku minutach już jest spokój
Wyjeżdżając mam w nogach niecałe 150 km, ogólnie czuję się jeszcze w miarę OK, była godzina 17:30. Przed nocą potrzebowałem uzupełnić płyny, których ze względu na temperaturę pewnie nie będzie szło tak dużo. Nie chciałem robić zakupów w Sandomierzu, gdzie jest duży ruch, żeby nie zostawiać roweru, szukam jakiegoś wiejskiego sklepiku po drodze.
Za Sandomierzem ujechałem 6 km, żeby na asfaltowej, równej drodze, jadąc sobie spokojnie, poczuć, że robi mi się miękko pod tyłkiem, usłyszałem może sekundowy cichy syk, spojrzałem w dół... kapeć. Zamurowało mnie. Pierwszy kapeć od 10 lat. Ostatni defekt oponowo-dętkowy do jakiego udało mi się dotrzeć w archiwum, to rozcięta opona w 2014 roku, wtedy oznaczało to DNF i koniec jazdy, no ale przynajmniej kilkanaście kilometrów od domu, a nie 150 jak teraz xD.
Okoliczności natury tego wydarzenia przynajmniej były całkiem sympatyczne, obok sad, a pobocze fajne, równe i skoszone. :D
No to co, zdjąłem całą podsiodłówkę, rower do góry kołami i szukam miejsca przebicia modląc się, żeby to nie była wyrwa na 5 cm. Na pierwszy rzut oka nic nie ma. Klucz imbusowy 8mm i zdejmuję koło, oponę. Dopiero po napompowaniu dętki zlokalizowałem małą dziurkę, przebicie jak od pinezki, czy jakiegoś druta, zdjęcie już z bazy:
Na oponie przebicie też było ledwo zauważalne i to nawet nie centralnie na środku bieżnika, którego już praktycznie nie ma xD tylko delikatnie z boku, gdzie klocki jeszcze są. Nie było żadnego elementu w tym uszkodzeniu. Założyłem nową dętkę i po napompowaniu trzyma powietrze. W międzyczasie przejeżdżający kolarz pyta, czy wszystko OK. Akcja wymiany trwała niecałe 40 minut, musiałem zrobić to dokładnie, potem ułożenie wszystkiego na nowo w podsiodłówce, w której oczywiście na samym końcu trzymałem narzędzia.
Od tej pory jakoś bardziej przyglądałem się nawierzchni xD omijając każdy kamyczek, jadąc jakby rower był z porcelany. Szczęście w nieszczęściu, że zdarzyło się to za dnia, a nie w nocy, i że dało się to naprawić. Niby miałem ze sobą zestaw naprawczy do łatania, ale wolałem już nie testować dzisiaj jego skuteczności.
Jadę dalej, mijam kolejne sady jabłkowe, było ich nieprawdopodobnie dużo, jakieś dosłownie jabłkowe zagłębie. Wymija mnie mały ciągnik z całą przyczepką wypełnioną skrzynkami z czerwonymi jabłkami. W pewnym momencie już od samego patrzenia na te jabłka miałem ich dość. xD Te sady to był dla mnie szok, nigdy nie widziałem ich w takiej ilości. Jakoś tak bardziej dotarło do mnie ile kosztuje to pewnie pracy, żeby się tym zajmować, przywiązywać i dbać o nie, a ja tylko idę do biedry, kasuję i wychodzę.
Na niebie słońce miało za chwilę wyskoczyć spomiędzy chmur, szybko odpaliłem drona i zdążyłem, wszystkie te rzędy to pewnie sady, głównie jabłkowe, ale widziałem też gruszki i sporadycznie śliwki:
Po drugiej stronie Wisły oświetlony też Tarnobrzeg:
Straciłem trochę czasu na wymianę dętki, dalej nie miałem zapasu wody, obawiałem się, że sklepy będą już zamknięte. W Ciszycy pytam przypadkowych ludzi o sklep i powinien być bardzo blisko. Podjeżdżam i zastanawiam się czy to na pewno to, budynek przypomina barak, drzwi całe metalowe, przed sklepem siedzi jeden "kierownik", pytam dla pewności czy jeszcze otwarte - tak. Nikogo więcej nie ma, zostawiam rower bez zapięcia przy bramce i wpadam po wodę i izotonik. Klimat tego sklepiku niepowtarzalny, nawet kartą można było zapłacić. xD
Ta wieś, wieczór i cała ta sytuacja jakoś mocno skojarzyła mi się z pielgrzymką do Częstochowy, kiedy o tej porze człowiek gdzieś na wiosce, pośród niczego, po całym dniu drogi człapie na nocleg w stodole, gdzie ludzie dzielą się tym co mają, świerszcz gra, a czasami gdzieś szczeknie pies. Taki niesamowity klimat.
Za kilka minut miał być formalnie zachód słońca, pod jabłonkami przelewam płyny do bidonów, przebieram się na noc w długie ciuchy, bo robi się chłodno.
Zachód słońca rozkręca się, robię kolejny start dronem:
Ciszyca:
Przez następne dwa kilometry co chwilę zatrzymuję się wpatrując w niesamowity zachód słońca:
Kościół NMP Wspomożycielki Wiernych w Łukowcu:
Często zdarzało się, że wracając wieczorem z wycieczek kierowałem się na wschód, mając za plecami zachody słońca, teraz mogłem w końcu obserwować go przez cały czas kierując się na południowy-zachód, aż zrobiło się całkiem ciemno.
W okolicach Matiaszowa (~21:00) zaczynam coraz bardziej czuć zmęczenie i znużenie. Chwilowe pobudzenie przynosi widok mrygającego komina w Elektrowni Połaniec. Przed Połańcem kolejny postój i dodatkowo zakładam kurtkę, robi się coraz chłodniej.
Przejeżdżam obok elektrowni, jest bardzo blisko, widać charakterystyczny komin i bloki:
Przekraczam Wisłę i Breń Stary długim mostem. W nogach 200 kilometrów. Od Połańca zaczyna się kryzys. Robi się jeszcze chłodniej, może nie jest mi zimno, ale jest jakoś tak nieprzyjemnie. Pojawiają się pierwsze mgły. Zaczynam powoli żałować, że pojechałem w tą zimną noc. xD Niebo jeszcze dość zaniesione chmurami, z których czasami zagląda księżyc. W nocy na nieznanych terenach i w tym całym zmęczeniu totalnie straciłem orientację w terenie, nie wiedziałem gdzie jest jaki kierunek.
Szczucin, jakoś się dotoczyłem, mijam całodobowy Orlen, więc można było coś ewentualnie kupić, ale mam wszystko, więc nie korzystam. Zatrzymuję się na MORze (Miejsce Odpoczynku Rowerzystów) przy WTR, którym miałem jechać dalej na zachód na Ujście Jezuickie. Spędzam tutaj ponad godzinę próbując się zregenerować. Zakładam na górę merino, które na szczęście ostatecznie wziąłem. Chwilę poleżałem na drewnianej ławce pod wiatą, w oddali słychać szum ciężarówek zasuwających po drodze krajowej kilkaset metrów dalej, oprócz tego cisza.
Kryzys jest na tyle mocny, że zmieniam plany i robię awaryjną ucieczkę prosto na Tarnów. Picie, jedzenie, postoje na niewiele się zdają, nie wyobrażam sobie jechać dalej WTR przez totalne odludzie. Próbuję ustawić trasę w Locus'ie, coś się chrzani i co chwilę w słuchawce słyszę pikanie, tak jakbym stracił sygnał GPS, albo zboczył z trasy i nie da się z tym nic zrobić... a nie chcę restartować aplikacji, żeby nie przerywać nagrywania historycznego śladu. :p I tak jadę z tym pikaniem przemieszanym z komendami nawigacyjnymi... Po ruszeniu czuć wychłodzenie, dopiero po czasie "silnik" na nowo się rozgrzał, tutaj było już chyba z 10.5°C. Tak jak można było się spodziewać - prognoza jednak sprawdziła się i poza miastem jest lodówka. Do Tarnowa w tej sytuacji mam 40 kilometrów... niby bliżej, ale nie napawało to bardzo optymizmem.
Jest Radgoszcz i inne mniejsze miejscowości, jadę wąskimi drogami przez lasy, niebo jest już bezchmurne, pewnie też stąd to mocniejsze ochłodzenie, księżyc odbija się od wszystkich okolicznych dachów i podświetla coraz częściej pojawiające się mgły. Nie mam nawet siły ani ochoty, żeby zatrzymać się i zrobić zdjęcie, tutaj z każdym obrotem korby toczy się walka o przetrwanie, półżartem, półserio. W czasie jazdy chrupię jakieś ciastka, co jest lekkim przełamaniem monotonii. Zdecydowana większość oświetlenia ulicznego jest już wyłączona.
Zaczynam kojarzyć niektóre miejsca, to znak, że jestem coraz bliżej. Między Nową Jastrząbką, a Starymi Żukowicami nie mogę jednak oprzeć się widokom mgieł i księżyca i robię parę zdjęć.
Za Starymi Żukowicami jadę serwisówką wzdłuż autostrady, chwila przerwy, temperatura spadła do 9.7°C...
Brzozówka i węzeł autostradowy Tarnów-Centrum, można powiedzieć, że już jestem praktycznie w domu:
Na liczniku jakieś 277 km, jadąc przez miasto biję się z myślami co robić, czuję się fatalnie. Niby rekord dystansu i tak już jest poprawiony, więc mógłbym zakończyć, z drugiej strony ostateczny cel nie został spełniony, a najgorsze było to, że chcąc kiedyś pobić ten rekord, znowu musiałbym przechodzić przez podobną historię. Chciałem za wszelką cenę zakończyć temat i mieć to "z głowy". Nie miałem skurczów, póki noga się kręci to nie odpuszczę. Pojechałem na ul. Lotniczą i zacząłem nabijać ostatnie 20 km jeżdżąc tam i z powrotem obok lądowiska. xD Kiedyś robiłem tutaj podobną akcję i też bolało.
Zaczyna świtać, co chwilę patrzę na licznik, z każdym kolejnym "okrążeniem" robiło się coraz jaśniej. Na drodze nie było żywego ducha. Jak już zacząłem dokręcanie nie było mowy, żeby odpuścić.
Ostatnie kilkaset metrów robię pod domem kręcąc okrążenia po okolicznych ulicach.
I OSTATECZNIE JEST, 300 KM!
Wymęczone, wyszarpane, długo wyczekiwane!
W domu orientuję się, że stopy mam zimne jak kamień. Całość zajęła 23 godziny 40 minut.
III. EPILOG
Sandomierska przygoda długo będzie w pamięci. Trasa 300+ zaliczona, marzenie spełnione. Działo się nieprzeciętnie wiele, objazdy, usterki, spektakularne wschody i zachody słońca, licznie odwiedzone nowe miejsca. Na tej trasie mocno poczułem swoje limity. Zaliczone trzy województwa - małopolskie, podkarpackie i świętokrzyskie.
Tak bardzo brakuje WTR w świętokrzyskim, szczególnie w okolicach Tarnobrzega.
Niestety coś stało się z Locusem i przestał nagrywać ślad w Brzozówce, więc ostatnie ~15km wcięło, jest tylko "kreska" do punktu końcowego.
Cieszę się, że pomimo wielu przeciwności udało się osiągnąć cel.
Komentarze (0)
Dodaj komentarz